Polski Związek Hokeja na Trawie

Tadeusz Tulidziński: Wolę jeździć na rowerze niż chodzić

Rozmowa z Tadeuszem Tulidzińskim, byłym bramkarzem KS Pomorzanin Toruń, najstarszym żyjącym olimpijczykiem, który grał w narodowej drużynie hokeja na trawie.

Podobno zaczął pan grać w hokeja na trawie dosyć przypadkowo…

Tadeusz Tulidziński: Moja przygoda rozpoczęła się od piłki nożnej. Dobrze wypadłem na takich międzyosiedlowych meczach i trener Konrad Kamiński wybrał mnie do klubu KS Pomorzanin Toruń. Jestem z tego dumny, bo później rozegrałem nawet kilka meczów w piłkarskiej drugiej lidze.

Wszystkie treningi i mecze piłkarskie odbywały się na stadionie przy ul. Bema. Trenowali tam również hokeiści na trawie, którzy stracili bramkarza. W piłkę grałem na obronie, ale tu zaproponowali mi – trochę dla żartów – żebym stanął na bramce. Ubrałem się i zacząłem bronić. 

Długo pan musiał czekać na pierwszy występ?

Bardzo krótko. Po tygodniu był już pierwszy turniej na Śląsku. Pamiętam, że jako drużyna nie wypadliśmy dobrze, ale ja miałem dużo pracy i chyba pokazałem się z dobrej strony, bo dostałem powołanie do reprezentacji Polski. Przyjąłem tę propozycję i zacząłem jeździć na obozy szkoleniowe. Czasu do olimpiady nie było sporo, bo zaledwie rok.

Ostatecznie udało się pojechać na Igrzyska. A pojechać to chyba dobre słowo, bo trochę się… jechało.

No tak. Był specjalny pociąg, który jechał dwa dni. Mieliśmy postoje. Najlepiej wspominam postój w Wilnie – wysiedliśmy tam z pociągu i poszliśmy zobaczyć słynną Ostrą Bramę, a w zasadzie pobiegliśmy, bo musieliśmy wrócić po dwóch godzinach.

Tadeusz Tuldziński pokazuje nam miejsce przygotowań do Igrzysk Olimpijskich.

A w tym pociągu nie jechała tylko reprezentacja hokeistów…

Dokładnie. To była cała delegacja. Pamiętam, że w jednym przedziale byłem np. z Wojciechem Zabłockim i graliśmy w różne gry, bo strasznie się nam nudziło. Dlatego bardzo mile wspominam tamte czasy, bo wszyscy byliśmy dla siebie życzliwi. Już na miejscu kibicowaliśmy reprezentantom innych dyscyplin.

O integrację było łatwo, bo kraje socjalistyczne były oddzielone od krajów zachodnich. Jednak chyba się buntowaliście, bo to oczywista segregacja.

Oczywiście, że się buntowaliśmy, ale nie mogliśmy nic zrobić. To były takie czasy. Już na samych zawodach, na trybunach Rosjanie byli bardzo zdyscyplinowani, a my się rozłączaliśmy. Podejrzewali nas, że będziemy chcieli zostać na miejscu. Zresztą ja miałem taką propozycję, ale nie skorzystałem. 

Ostatecznie na Igrzyskach było niezłe szóste miejsce. Potem powrót do Polski i gra w klubie.

Najbardziej zapadły mi w pamięci starcia w Poznaniu, bo tam – tak samo jak w Toruniu – również mieli klub kolejowy. To były pojedynki na szczycie. Na jednym ze spotkań pozostało tylko po 7 czy 8 zawodników w każdym zespole. Ponadto kiedy schodziliśmy do szatni, to chciał nas zaatakować kibic. Wciągnęliśmy więc go do szatni, bo opluł jednego z moich kolegów. Musiałem mu wytłumaczyć, że tak się nie robi (śmiech).

Tadeusz Tulidziński w swoim domu wspomina czasy gry w hokeja na trawie.

A potem było kontynuowanie kariery w sekcji old boys?

Tak. To było fajne – towarzyskie turnieje, na których można było spotkać się i powspominać stare czasy. 

Śledzi pan wyniki hokeja na trawie?

Tak. Wiem, że Pomorzanin jest halowym mistrzem Polski. Nawet oglądałem spotkanie finałowe w telewizji. Widzę, że zespół złożony jest z doświadczonych zawodników, co pewnie wpływa na ostatnie sukcesy. 

A co u pana słychać prywatnie? Jak pan żyje w czasach epidemii?

Dotychczas cały czas chodziłem do domu pomocy społecznej, ale wiadomo, że w czasie epidemii placówka była zamknięta. Na szczęście dowozili mi obiady. W tej chwili już może być pewna grupa osób wewnątrz tego DPS-u, ale ja na razie nie chcę uczestniczyć w zajęciach, bo się jednak obawiam. Chodzę po obiad i wracam z posiłkiem do domu. Czasami nawet podjadę rowerkiem, czasami samochodem.

Tadeusz Tulidziński (pierwszy z prawej) podczas jednego z meczów hokeja na trawie.

Naprawdę?

Tak. Wolę jeździć na rowerze niż chodzić. Mam takiego składaka i lubię sobie nim pojeździć. Przyznam, że mam problemy z kolanem. Pewnie lepiej nie będzie, chociaż lekarz mówi, że mam przejść operację. Zastanawiam się jednak, czy w tym wieku jeszcze warto?

Oczywiście, że tak.

No tak, ale boję się tej operacji. 

A jak pan sobie poradził w czasie epidemii?

Jeździłem samochodem. Mam Matiza – mały, miejski samochód, którym łatwo zaparkować. Od czasu do czasu muszę go naprawić, bo mam już go osiem lat, a w sumie ten wóz ma 20 lat. Wcześniej miałem Skodę, której pozbyłem się za symboliczne 500 zł.

A zainteresowania?

Oglądam przeważnie sport, ale też lubię obejrzeć politykę, żeby być na bieżąco ze wszystkim. Aktualnie leci wiele powtórek – oglądam sobie wiele zawodów żużlowych, bo przecież jestem z Torunia, a my uwielbiamy speedway. Oczywiście piłkę nożną też lubię – oglądam np. Bayern Monachium i kibicuję Robertowi Lewandowskiemu. Na pewno się nie nudzę.

Naprawdę jestem pełen podziwu, że jest pan w takiej świetnej formie. Jaki jest pana przepis na taką długowieczność?

Przede wszystkim sportowy tryb życia, chociaż oczywiście w życiu bywałem na przyjęciach i po prostu korzystałem z życia. Na pewno jednak nie nadużywałem. Dziś apeluję do młodych ludzi, żeby jak najwięcej się ruszali. Wiem, że są teraz ogromne możliwości technologiczne, ale warto uprawiać sport. Ja bardzo długo po zakończeniu kariery grałem w tenisa na toruńskim lotnisku. Jestem pewien, że bez ruchu wszystko będzie powoli wysiadało na starość. Ja nawet w tym wieku jeszcze trochę ćwiczę (śmiech). 

Rozmawiał Filip Sobczak


Filip Sobczak